A było to tak. Śmingus dyngus AD 2012 przejdzie do pamięci jako Dzień Strat. W wyniku małego pożaru, który wybuchł na biurku po przewróceniu się świeczki (takiej fajnej, zapachowej) spaleniu uległy: dwa aparaty fotograficzne (kompakt na zdjęciu, lustrzanki i obiektywu nie miałem serca sfotografować), notes i komplet dokumentów: dowód osobisty, prawo jazdy i dwa dowody rejestracyjne z ubezpieczeniem.
300 kilometrów od domu. Powrót bez jakichkolwiek dokumentów był ciekawym doznaniem - zgodnie z prawem Murphy'ego liczyłem na serię kontroli drogowych. Na szczęście ten przeklęty inzynier chyba o mnie zapomniał. Na chwilę - w trakcie odnawiania dokumentów dowiedziałem się, że urząd nie ma pojęcia, czy mój pojazd ma ważny przegląd czy nie. Trzeba się udać do stacji kontroli pojazdów i pobrać odpowiedni druk. No tak, moja stacja kontroli znajduje się...około 1000km od Szczecina (niektórzy się dziwią, że można uzyskać taką odległość w Polsce. A można!) - takie są skutki robienia przeglądów w trakcie wakacji (w słynnym grodzie, w którym poległ ten, który się kulom nie kłaniał).
Kolejne zadanie do wykonania. Może się uda. Murphy zapomniał też o urzędnikach - wszyscy byli mili i chcieli pomóc.
A morał z tej smutnej opowieści jest taki: świeczki zostawione bez opieki to BARDZO GŁUPI pomysł. Acha, przeglądy należy robić w miejscu zamieszkania. Amen.
...a swoją drogą jak aparaty mogły się podpalić od świeczki?
Podejrzewam, że gdybym chciał to zrobić umyślnie to bym nie dał rady...